Ostatni dzień lata

To był ostatni dzień lata. Wyjątkowo ciepły, niedzielny dzień.

Wyjątkowa niedziela, bo jak nigdy całą rodziną poszliśmy na Mszę św. Pamiętam dobrze, jak pod koniec tej Mszy Dwulatek wczepiony w moje ramiona wtulał się całym sobą we mnie. Trzymałam go jakimiś nieziemskimi resztkami sił, dźwigając mięśniami rąk jego ciałko, a pozostałymi mięśniami utrzymując pływającą wciąż we mnie Dziewczynkę.

To jego wczepienie się we mnie było tak ujmujące, tak mocne, że pomyślałam wtedy: „Panie Jezu, proszę Cię, kiedy już będę rodzić moją Dziewczynkę, Ty przyjdź i przytulaj mnie tak mocno, mocno, tak mocno, jak ten mój synek teraz mnie przytula. Amen”.

Wysłuchał.

Wysłuchał.

Poszliśmy na lody. Chłopcy umorusali całe pyszczki.

Wracając do samochodu przechodziliśmy obok tego samego kościoła, w którym uczestniczyliśmy wcześniej we Mszy św. Przechodząc tuż obok w pewnym momencie zgięłam się wpół i zrobiłam taką grymaśną minę, że aż mąż zareagował: „Kochanie, nie krzyw się tak, bo ludzie pomyślą, że rodzisz”.

Hahaha i poszliśmy dalej. W samochodzie o dziwo chłopcy zasnęli, a ja kręciłam się całą drogę i nie mogłam sobie znaleźć dogodnej pozycji, bo pojawiły się jakieś dziwaczne skurcze. „Hmm… to może będę dziś rodzić” – mówię od niechcenia małżonkowi.

Któryś tam poród z kolei, grubo po 40 tygodniu wg owulacji, wg tych kalendarzyków ginekologów to nawet grubo po 42 tygodniu, ale wiem, że wszystko jest okej, opiekę mam należytą, pełen pokój w serduchu, intuicja mówi, że na ten czas wszystko jest na swoim miejscu.

Kolejny zdziw, bo nie dość, że chłopcy nie obudzili się po przyjeździe, to jeszcze obydwu udało się przenieść do łóżek i spali dalej. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, gdy się to do tamtej pory udało. W sumie to do dwóch mogę policzyć.

„Przecież dziś nie rodzisz.”

W międzyczasie wstawiłam kaszę na obiad i odgrzewam jakiegoś gotowca, kręcę sobie kółeczka biodrami, bo czuję, że coś tam zaczyna się dziać. Wskoczyłam w moją sukienkę przygotowaną na ten dzień.

Cudowne popołudniowe słońce, wychodzę bosymi stopami na trawę, kieruję się w stronę huśtawki. Mąż otwiera sobie piwo (!) – what?

– Piwo? Teraz? Przecież ja dziś rodzę!

– Eeee… no co ty…  –  I zanurza usta w złocistym płynie.  

– Noooo… Taaak, to dziś. – mówię zwyczajnym tonem, jakbym informowała, że to dziś jest w telewizji ten serial, którego nie oglądamy.

Pochylam się nad huśtawką, przyjmuję kolejny mocniejszy skurcz. Kręcę sobie kółeczka, żeby trochę sobie ulżyć. Mąż obserwuje i oczy mu się otwierają.

– Achaa.. Dobra, widzę, że rodzisz. Trzeba było tak od razu. Dzwonisz do położnej?

– Jestem z nią w kontakcie smsowym, ale chyba będę dzwonić, żeby się zbierała.

Mam trochę jakieś obawy, że coś może być nie tak. Nie boję się o dziecko, ale krążą mi po głowie jakieś myśli o mojej śmierci.

Spycham je na bok, to już nie czas na takie głupoty.

Poród wokół codzienności

To słońce jest cudowne, napawam się nim. Kręcę te kółka biodrami, ale przypominam sobie o kaszy, obiedzie dla rodziny. Wracam do domu, żeby to ogarnąć, ale czuję, że już nie będę nic jeść. W międzyczasie wstają chłopcy, jedzą obiad, chyba nawet jeszcze robimy jakieś ostatnie wspólne zdjęcie z wieeelkim brzuchem. Małżonek jęczy, że „znów ostatnie zdjęcie”. Mówimy chłopakom, że dziś urodzi się ich siostra, że przyjedzie pani położna, że mogą być przy porodzie tyle, ile będą chcieli, a jeśli chcą wyjść, to tata z nimi zostanie.

To moje ostatnie chwile w dwupaku na parterze. Toczę się po schodach do łazienki. W międzyczasie zapalam sobie świeczki (w końcu mam w łazience miejsce na świeczki i jest okazja, aby je na spokojnie odpalić), włączam odtwarzacz z wybranymi wcześniej piosenkami specjalnie na ten dzień. Wskakuję do wanny, woda koi skurcze.

Chłopcy chcą polewać mi brzuch wodą. Okej. Wymyślają, że oni też chcą do wanny. Dobra, jakoś się pomieściliśmy. Rajcuje ich cała ta sytuacja. Brzuch napina się na skurczach, widzą to. Skurcze są już na tyle mocne, że w ich trakcie chłopaki mają przykaz nie lania na mnie wody. W ogóle na skurczu cicho być, nie odzywać się, poczekajcie, stop. Jest skurcz. Okej, przeszło, możecie lać wodę. Oni mieli zabawę w polewanie mamy i przerwę na skurczu, dla mnie to była jakaś tam ulga, ale też wsparcie i radość, że choć przez chwilę są ze mną w tym porodzie. Ileś to trwało, położnej jeszcze nie było, chłopakom już się znudziło, polecieli na dół i tyle ich widziałam.

Mój porodowy Anioł

Świeczki zaczęły mnie drażnić, więc je zgasiłam.

Wyszłam z wanny, skurcze już były na tyle bolesne, że nie mogłam sobie znaleźć pozycji. Wtedy przyszła ona – mój Anioł od Jezusa (tego od przytulania z porannej Mszy św.)

Weszła i od razu była cała dla mnie – na 200%.

Była ze mną w KAŻDYM, absolutnie każdym skurczu łagodząc go masażem, uciskaniem, ręcznikami, okładami, sama nie wiem, czym jeszcze. Próbowała zbadać małą, ale co chwilę był skurcz, więc przerywała badanie, wkładała całą swoją siłę i umiejętności, by ulżyć mi w bólu, za każdym razem pytając, sprawdzając, czy tak jest dla mnie okej, czy to mi pomaga.

Boże, ta kobieta to Anioł. Do tej pory czuję ten jej mocny uścisk regulujący natężenie bólu, wymierzony właśnie tu, gdzie bolało.

Ciemno się zrobiło za oknem, nasza lampka nocna z podróży poślubnej dawała przyjemne przygaszone światło. Piosenki zaczęły być zbyt intensywne w odbiorze, zażyczyłam sobie, by je wynieść do pokoju obok. Chciałam, by śpiewali, ale żebym ich tak bardzo nie słyszała.

To niesamowite, jakie kobieta rodząca może mieć życzenia i jak przyjemnie jest, gdy wszyscy wokół skaczą i je spełniają.

W międzyczasie mąż ogarniał jakieś tam ręczniki, wodę z gorącego garnka (haha, przez chwilę poczułam się jak na planie dziewiętnastowiecznego filmu), pokazał położnej przygotowane rzeczy do porodu, przygotował picie i pewnie milion innych rzeczy. Ja sobie rodziłam i nie istniał dla mnie cały świat.

Położna zapytała, czy może mnie zbadać wewnętrznie. Okej, mówię. Przeszłyśmy do sypialni.

Rozwarcie już dość przyzwoite, chyba 6 cm. Mówię, że to moje pierwsze badanie w tej ciąży. O! To mogłyśmy je pominąć, jeśli byś nie chciała.

W porządku, chciałam.

Znamy się, ale jeszcze krótko rozmawiamy o moich potrzebach, czego chcę, czego nie.

Pada pytanie, gdzie chcę rodzić. W sypialni, w łazience, w wannie?

Sama nie wiem. Toczymy się do łazienki. Żartujemy między skurczami. Wielka piłka do fitnessu pomaga mi przyjąć pozycję na tych skurczach. Położna uciska, rozmasowuje ten ból. Jest znośnie. Jest naprawdę okej, czuję jej ogromne wsparcie, chociaż ten ból jest już doskwierający.

Sławetny 7 centymetr

– Dobra – mówię – siódmy centymetr, bo czuję, że już mam dość i to już naprawdę ostatni poród. Więcej nie rodzę.

– Ha ha ha – śmieje się mój Anioł nie przestając uciskać, masować, rozluźniać tu gdzie boli.

Słyszę przez chwilę obawę w jej głosie. Córka jest jakoś poprzecznie ustawiona i nie chce się wstawić. Czy coś takiego, może pokręciłam. W każdym razie pada propozycja, by spróbować rodzić na łóżku, na boku z podgiętą nogą.

O jaaa.. myślę sobie. No jak trzeba, to trzeba, chociaż nie mam zbyt miłych wspomnień z rodzenia w tej pozycji.

Kolejny skurcz, więc zostajemy w łazience. Odstępy między kolejnymi są tak krótkie, że nie jestem w stanie przejść na łóżko. Ból jest tak mocny, że pomagam sobie głosem. Gdyby nie chłopcy, darłabym się pewnie na tych skurczach ile sił w płucach, ale nie chciałam, by się wystraszyli, więc każdy mój skurcz był skurczem wyśpiewanym. Śpiewam sobie zatem Aaaa—aaaa – aaaaaa, zmieniając tylko natężenie głosu w zależności od intensywności bólu.

Wyśpiewany poród

Kręcę tylko biodrami półklęcząc-półleżąc na tej piłce. Czuję, że to jedyna pozycja, w jakiej jestem w stanie przetrwać ten ból. Aaaaa–aaaaa—aaaaaa. Próbuję jeszcze ogarnąć oddech, dmuchać te świeczki, przypominam sobie coś tam z filmików instruktażowych, jakie oglądałam jeszcze kilka dni wcześniej. Aaaaa–aaaaa—aaaaaa.

Wygląda na to, że córka znalazła drogę do wyjścia, położna mówi, że jest okej, mogę zostać w takiej pozycji albo mogę wejść do wanny. Aaaa – aaaa –aaaaaa.

Nie myślałam o porodzie w wodzie, więc zostaję na tej piłce. Pod kamienną ścianą, przy której jeszcze pół roku wcześniej dziadek rodzącej się wnuczki klęczał niemal tak, jak ja teraz, przyklejając do tej ściany kolejne kawałki płytek.

Aaaa – aaaa –aaaaaa. Dowiaduję się później od małżonka, że chłopcy siedzieli na schodach i słuchali tego mojego śpiewu. Mieli nawet nagrać te dźwięki, ale w końcu zrezygnowali. Pewne wspomnienia pozostaną tylko w sercach.

– O jaa! – wołam oszołomiona– czuję parte!! – juuuż??

Ten specyficzny ból, specyficzne uczucie. Dlaczego nikt nigdy nie mówi otwarcie, że skurcze parte to uczucie jakby się chciało zrobić wielką kupę. Przynajmniej można by zaoszczędzić rodzącej stresu związanego z tym, że akurat teraz musi się wypróżnić. Czasem pewnie jest i taka potrzeba, ale zazwyczaj to nie żadna kupa, tylko dziecko. Sorry, że tak otwarcie i dosłownie, ale tak jest.

Boli jak cho…era. Ból nie pozwala już na ten wzniosły podniebny śpiew, jaki towarzyszył mi wcześniej. Czuję się jak niedźwiedzica, jak wilczyca, która musi warczeć tym bólem. Moje aaaaa –AAAA –AAAA jest teraz baaaardzo niskie.

Dotykam główkę. Jesteś.

Położna instruuje, by przeoddychać kolejny skurcz, bez parcia. Coś tam mówi o rękawiczkach, że nie zdążyła założyć rękawiczek. A co mnie tam jakieś rękawiczki, myślę sobie, kobieto, ja już ją chcę urodzić, nie potrzebuję żadnych rękawiczek.

AAAAA –AAAA –AAAA

Oddychaj.

AAAAA –AAAA –AAAA

Boli.

AAAAA –AAAA –AAAA

Nie przyj teraz. Oddychaj.

AAAAA –AAAA –AAAA

Nie mogę.

AAAAA –AAAA –AAAA

Powoli Madzia, powoli.

AAAAA –AAAA –AAAA

Wypłynęła.

Jesteś Córko.

Słyszą Cię bracia. Pachniesz krwią. Moje maleństwo.

Trzy kilo szczęścia. Mężczyźni witają się z nowonarodzoną kobietą.

Położna robi nam ukradkiem zdjęcia – bardzo intymne, piękne, pełne emocji, prawdziwe.

Podczas rodzenia łożyska dociera z innego miasta druga położna.

Ważymy i mierzymy małą kobietkę, kiedy jest jeszcze połączona pępowiną z łożyskiem. Nikomu się nigdzie nie spieszy. Żartujemy. Bracia oswajają się z widokiem siostry. Ja jestem cała, bez najmniejszego otarcia.

Ogarniamy formalności, jest już późna noc, chłopcy są zmęczeni. Położne żegnają się z nami.

Idziemy spać.

W swojej pościeli, na swoim łóżku, z noworodziem przy piersi.

Wkroczyliśmy w kolejny rozdział naszego życia.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *