Jak wziąć urlop od bycia matką?
Nie wiem. Ale jak ktoś wie, to chętnie złożę wniosek.
Koniec wpisu. 🙂
Dobra, czasem wiem…
Po pierwsze: w minimalizmie siła, czyli urlop 2-minutowy
Moje matczyne urlopy to są zazwyczaj takie mikro urlopiki, o których często nikt nawet nie wie. To są te chwile, podczas których ładuję baterie, te momenty dla mnie i tylko dla mnie. Siku i kupę jestem w stanie robić w towarzystwie arsenału dźwięków wydawanych przez zrodzone przeze mnie szarańcze, nawet mogą mi się kręcić w promieniu iluś tam centymetrów od nogi – ni ziębi mnie to, ni grzeje, przywykłam.
Ale herbata… ooo… matczyna gorąca herbata to już jest świętość! (kawy nie pijam na co dzień)
Gorąca herbata jest taką moją ucieczką od codzienności, od tych krzyków, ferworu zabaw w bzzzz….bzzzz… jestem komarem, berek!!, szukaj mnie, bere, bere buc!, noski noski…
łeh!
Oni wiedzą, że jak matka zalewa herbatę, to tylko dwa razy będzie cierpliwie dolewać wrzątek, żeby się w końcu napić gorącej. Za trzecim razem jak mi znów wystygnie, bo kupa, bo kanapeczkę, bo piciu, bo paluszek, bo pobaw się, bo kurier przyszedł, bo obiad robię i zapomniałam o herbacie… za trzecim razem już wiedzą, że jak się matka napije gorącego w ciszy i spokoju to się matka wyciszy, to złapie dystans i będzie można potem z matki więcej krwi wysysać. A może nawet się matka znów pobawi w to „jedzie konik po moście” czy „szukaj mnie!”. (Czasem „za trzecim” robi się „za dziesiątym”, bo z tym liczeniem to u nich różnie… ale to już szczegół.)
Po drugie: nauczyć się urlopować w obecności dzieci, ale tak, by był to czas dla Ciebie
Albo inaczej: brać garściami do serca te malutkie momenty radości, zadumy, zachwytu, w których obok są dzieci, ale Ciebie te momenty uskrzydlają – brać i niech rośnie serce, niech mnożą się endorfiny.
Zachwycam się tym, że rano wpada mi promień słońca przez okno, zachwycam się tą chwilą, gdy wstaję jeszcze przed wszystkimi, a u nogi mam zawieszoną tylko jedną latorośl. Mogę wtedy włączyć ulubioną piosenkę/radio/Godzinki (serio! uwielbiam rano słuchać Godzinek!) – i słyszę co mówią/śpiewają. Uwielbiam patrzeć na dzieciaki, kiedy się razem bawią (tylko bez tych głupawek), kiedy trochę się kłócą, ale jakoś tak naturalnie im wychodzi rozwiązywanie konfliktów, kiedy sobie pomagają… to są te chwile, które chciałabym nagrać na dysk twardy swojej pamięci, trochę jak Maryja, która podobno zachowywała sobie takie obrazki w sercu. To są te małe urlopiki przy dzieciakach, które dodają mi siły.
Po trzecie: korzystać z tych chwil, gdy możesz być sama (tzn bez dzieci)
Korzystać, czyli jeśli ktoś Ci proponuje, że zostanie z Twoimi dzieckami, to nie zastanawiać się, pokazać tylko gdzie jest lodówka i pieluchy i uciekać z domu! Poradzą sobie bez Ciebie, naprawdę! (Jak uciekasz na dłużej niż kilka godzin, lub na noc/noce (szczęściara! :)), to pokaż jeszcze szafę z ubraniami na zmianę i wspomnij o przytulance czy innym niezbędniku do zasypiania).
Ja mam takie ucieczki urlopowe raz w tygodniu, kiedy jadę na targ na zakupy. Mój Boże! Jak ja to uwielbiam! Po pierwsze, uwielbiam targi (niektóre mamy lubią spędzać wiele godzin w galeriach handlowych, ja mogłabym zamieszkać na targu, serio!). Po drugie to jest taki mój intymny czas, kiedy wymykam się jeszcze o świcie, gdy wszyscy śpią (podobno pierwsze latorośle wstają zazwyczaj jak tylko zamykam drzwi domu), więc mam dodatkowy komfort: cisza, gorąca herbatka… Po trzecie robię to co lubię – czyli szukam dobrych, wartościowych odżywczo pokarmów dla… no dla nich, dla tych, od których teraz na tym targu chcę stronić. 🙂 Po czwarte – uwielbiam, po prostu rozpływam się, kiedy wracam z tego targu, i ledwo uchylę drzwi, a już słyszę rozanielone „maaammmmmaaaaa!!! a kupiłaś mlećko?”. „Kupiłam”. „Mlećkooooo!!!! Mlećkoooo!!!! Mleeeeećććkoooooo”. I odbywa się wówczas rytualny taniec wokół mnie, wokół klamotów, które przynoszę. I ten rytualny taniec też jest piękny i dodaje mi sporo sił (jeśli tylko nie trwa dłużej niż minutę, jeśli się przeciąga, to rzucam klamoty gdzie popadnie, wlewam im to „mlećko” i w pojedynkę kontynuuję napawanie się radością z zakupów).
Po czwarte: nie bać się poprosić o pomoc
W macierzyństwie dla mnie ważne jest, by stwarzać sobie okazje do zostania tylko ze sobą. Teraz tak jest – środek nocy, dziecka śpią, małżonek śpi, ja fizycznie już też, ale mentalnie ładuję jeszcze akumulatory, bo sprawia mi przyjemność to co robię. Inną rzeczą jest, że robię to kosztem snu. Czy to dobrze? Pewnie nie do końca… Kiedyś może i o tym napiszę.
Inną okazją są choćby takie nasze codzienne rytuały, gdy to małżonek zgarnia po całym dniu naszych brudasków i bierze do mycia, a ja mam chwilę (nawet nie dla siebie, bo to zazwyczaj pora kolacji, która sama się nie zrobi), ale mam chwilę ze sobą i ze swoimi myślami. Docenienie tej chwili samo w sobie dodaje mi sił.
Jeśli takie sytuacje nie zdarzają się same, naturalnie, staram się raz na jakiś czas, w miarę możliwości angażować osoby z zewnątrz w opiekę nad maluchami. Czy to dziadkowie, czy znajomi, ciocie. Nie mamy nikogo na miejscu, więc wymaga to od nas pewnego wysiłku logistycznego. Ale zauważyłam, że każde spotkanie, nawet jeśli wyczerpuje fizycznie, bo trzeba się do niego jakoś przygotować, daje zastrzyk energii psychice, pomaga ukoić nerwy, wyprostować myśli, spojrzeć łagodniej na trudne sytuacje z dzieciakami.
Po piąte: prawdziwy urlop bez dzieci!
Naprawdę warto raz na jakiś czas spakować manatki i wyjechać, choćby na chwilę, na dzień czy dwa bez dzieci.
I z tym wiąże się punkt czwarty: warto prosić o wsparcie w opiece nad dziećmi. Na dzień, dwa, trzy. (Oczywiście dni warto zamieniać na tygodnie w przypadku większych latorośli.)
Po co to wszystko?
Ano po to, że jak matka jest spokojna i zrelaksowana, to ma więcej zasobów (czyli cierpliwości), by wejść w ten dziecięcy gwar i zamiast od razu zwariować od przebodźcowania, to się tym gwarem jeszcze cieszyć.
Chcesz podzielić się Twoimi sposobami na odpoczynek, nabranie dystansu do macierzyństwa, złapanie oddechu w codziennych chwilach? Napisz, zostaw swoją inspirację.