Zabrakło zachwytu błotem?
Ten dzień nauczył mnie pokory. Podążania za dzieckiem.
Pojechaliśmy na błoto. 130 km w jedną stronę. Matka sama z dwoma harpaganami. Ojciec został z córką-niemowlakiem. Impreza zamknięta, miejscówki rozchodziły się jak świeże bułeczki. Piąta edycja błotnego szaleństwa organizowanego przez wspaniałą inspiratorkę Basię z Wielkiego Zachwytu (to tu).
Już od wielu tygodni śledziłam przygotowania do Błotnego Pikniku. Oglądałam filmik, na którym kopara pracowała przy usypywaniu góry z dobrych kilku ton gliniastej ziemi. Oczami wyobraźni widziałam wówczas Pięciolatka, który przy akompaniamencie własnych pisków zachwytu zjeżdża na tyłku z tej góry utytłany cały błotem. Przed wyjazdem oglądaliśmy wspólnie z chłopakami zdjęcia z poprzednich edycji. Bardzo chcieli jechać. Droga była dla mnie dość wymagająca, bo nowa trasa, wymagane maksymalne skupienie, ból głowy, i w tle co chwilę zniecierpliwione – mama, ile jeszcze minut?
I co się zadziało na miejscu?
Matka wzięła 5 kompletów zapasowych ubrań. (Szósty został w bagażniku, na wszelki wypadek.)
Przez cały ten dzień cztery zostały niewykorzystane.
Syn Pięcioletni – leśny, dziki, indywidualista, błotny stwór.
Syn już-teraz-Trzylatek – indywidualista ugodowy, lubiący stonowane eksperymenty, zazwyczaj najpierw poobserwuje brata, po czym pójdzie w ślad za nim w największe błotne kałuże i będą wespół tworzyć z nich wzburzone morze.
Myślałam, że nie oderwę ich od błota. Myślałam, że będziemy się taplać. Myślałam, że to będzie to.
A tu: Przez dobrych kilka pierwszych godzin pobytu, po każdym zafajdaniu kawałeczka nogi w TYM konkretnym błocie z tej nawiezionej kilkutonowej hałdy, musieliśmy iść je zmyć (inne brudy nie przeszkadzały już tak bardzo). Początkowo o zanurzeniu dłoni w błotnej mazi nie było mowy.
Ale później…
Później zadziało się coś wielkiego. Był wielki zachwyt nad szałasami. W wydzielonej części parku powstawały niesamowite ogromne szałasy zbudowane z liści, patyków, z porąbanych kawałków drewna… kreatywność dzieciaków była nieograniczona. Pięciolatek nie mógł się oderwać od swojej pracy. Potem dołączył do grupy tatusiów z synami. Razem zbudowali sporych rozmiarów szałas. Każdy chłopak przyciągał ogromne drągi, często kilkukrotnie dłuższe od nich samych.
Trzylatek za to upodobał sobie slackline i na tej linie kazał się podtrzymywać, żeby on mógł skakać… i skakać… i skakać…
I tylko matka jęczała co chwilę: chodźmy do błotka… idziemy już w błoto? Chodź przefruniemy po tamtej linie na drugą stronę tego błota… Chodźmy ugotować zupę w błotnej kuchni…
Matce w końcu też należy się jakiś urlop… (tu o tym), to nie jest impreza tylko dla dzieci!
Nie! Ja chcę skakać… skakać… skakać…
Mogłabym się irytować, że nie chcą skorzystać, że pieniądz wydany na błoto, a oni akurat mają inne pomysły. Miały być insta-zdjęcia, relacja z błotnej kąpieli. Błotne spa.
No cóż, pomyślałam, nie zawsze, matko, jest taki scenariusz, jaki sobie napiszesz.
Chciałaś wolności? Masz wolność. Zachwycasz się, że Twoje dzieciaki na co dzień chcą i mogą o sobie decydować? Właśnie to robią! Jeden w szałasach, drugi na linie.
I przyszedł wówczas do mojej głowy Zachwyt nad własnymi dziećmi. Nad tym, że to, co teraz robią, angażuje ich całkowicie, wyzwala pokłady kreatywności, energii, pochłania tak mocno, jednocześnie dając im ogrom radości i satysfakcji. Sami to wybrali, odsuwając na bok główną atrakcję tego dnia.
To było trochę jak z takim drogim prezentem, na którego wręczenie rodzic/babcia/wujek czeka z niecierpliwością, bo to będzie hit, będzie taaaka zabawa. A tu widzimy, że prezent leży w kącie, a największym hitem okazuje się opakowanie. Karton, który (im większy, tym lepszy) będzie najlepszym domkiem/traktorem/kosiarką/wyrzutnią jabłek. Kto tego nie zna?
A błoto? Błoto też miało swoje pięć minut.
Tuż przed zakończeniem imprezy w głowach moich chłopaków nastąpił błotny przełom.
Namiastka błotnego szaleństwa i wspinaczka na błotny szczyt, a co za tym idzie – upaćkanie się od stóp… do głów? (no nie, tym razem jeszcze nie aż tak, ale upaćkanie sporo stóp i trochę głów…). Ten pomysł musiał w nich dojrzeć… potrzebował sporo czasu.
W tym miejscu wyrażam moją ogromną wdzięczność Basi za jej Wielki Zachwyt, za prowadzenie nas do lasu, przez łąki, za imprezę błotną, za pokazywanie pięknego obrazu macierzyństwa (serio, urzeka mnie ten niekomercyjny zachwyt Basi nad jej synami), i za cukinię i ogórki dziękuję. A co! O ogórkach staszowskich jeszcze będzie wpis, a na razie pochwalę się tylko, że zrobiliśmy wspólnie biznes życia!
Za kulisami:
Dialog w domowym zaciszu kilka dni po błotnej imprezie.
-Mamaaa… a pamiętas jak byliśmy na tym błocie?
-Yhm… (matka próbuje przełknąć śniadanie)
-Bo ja lubię błoto, wies?
-Tak synku, lubisz?
-Tak. Bajdzo lubie. Tylko nie lubie, jak mam błoto tu (pokazuje na klatkę piersiową) i tu (na głowę). Ale tak, to lubię błoto. Pojedziemy tam jesce kiedyś?
*** I to są te ułamki chwil, które potwierdzają, że tak, matko, warto było robić te 130 km w jedną stronę.
Tak, Basiu, warto robić Twoje błoto.